Reklama

Były wielkie nadzieje, a tu spore rozczarowanie. Co więcej, kolejne!

Déjà vu - to uczucie jakie od dobrych kilku lat towarzyszy mi przy oglądaniu filmów Wesa Andersona. I prawdę mówiąc, z każdym kolejnym seansem, staje się to coraz mniej przyjemne. Ale jak mogłoby być inaczej skoro już przed projekcją w dużej mierze wiadomo co i jak. I mówię to jako fan amerykańskiego reżysera, ale tego sprzed dekady. Przejrzałem przed momentem swoją canneńską recenzję jego "Asteroid City" (2023) i zmieniając dosłownie pięć, sześć zdań poświęconych fabule, mógłbym ją tutaj wkleić i wszystko dalej byłoby aktualne.

Déjà vu - to uczucie jakie od dobrych kilku lat towarzyszy mi przy oglądaniu filmów Wesa Andersona. I prawdę mówiąc, z każdym kolejnym seansem, staje się to coraz mniej przyjemne. Ale jak mogłoby być inaczej skoro już przed projekcją w dużej mierze wiadomo co i jak. I mówię to jako fan amerykańskiego reżysera, ale tego sprzed dekady. Przejrzałem przed momentem swoją canneńską recenzję jego "Asteroid City" (2023) i zmieniając dosłownie pięć, sześć zdań poświęconych fabule, mógłbym ją tutaj wkleić i wszystko dalej byłoby aktualne.
Benicio Del Toro, Michael Cera i Mia Threapleton w filmie "Fenicki układ" /materiały prasowe

"Fenicki układ": wizualnie znowu jest pięknie

Wizualnie znowu jest pięknie. Począwszy od chirurgicznie precyzyjnej scenografii, przez wyrazistą kolorystykę, dopracowane w każdym szczególe kostiumy aż po efektowną charakteryzację (perełką jest transformacja Benedicta Cumberbatcha). Każdy z tych kadrów spokojnie znalazłby miejsce w ekskluzywnym albumie fotograficznym czy magazynie modowym. A sam Anderson, gdyby znudziło mu się kręcenie filmów, mógłby prowadzić masterclassy z projektowania witryn sklepowych topowych marek. I jestem przekonany, że odniósłby w tym wielki sukces. Tyle że kiedy wszystko zaczyna się ruszać, a na tym polega przecież sztuka filmowa, można odnieść wrażenie, że w tę samą rzeczywistość wkłada kolejną historię, w dodatku, pod względem konstrukcji, nie różniącą się zbytnio od wcześniejszych.

Reklama

Entuzjaści "Fenickiego układu" przekonują, że nowa fabuła Andersona jest policzkiem wymierzonym w świat oligarchów. Teza, moim zdaniem, trochę naciągana, ale w istocie w centrum tej opowieści znajduje się człowiek z tych kręgów, niejaki Zsa-zsa Korda, w którego rolę wciela się całkiem udanie Benicio Del Toro. Andersonowski bohater to mężczyzna wielu talentów, tyle że niewielu - poza przeżyciem sześciu katastrof lotniczych - jakie można by było pochwalić.

Gabor wydaje się raczej człowiekiem, dla którego etyka znajduje się na ostatnim miejscu wyznawanych wartości i ma w sobie więcej z cwaniaczka, naciągacza, niż rekina biznesu, zawdzięczającego swój majątek talentowi i ciężkiej pracy. Na to jednak też ma sposób. Chcąc poprawić reputację i zapewnić sobie dobry PR adoptuje dziewięciu małych chłopców. Tyle że nie postrzega ich jako swoich potencjalnych dziedziców, mało tego, nawet się nimi nie zajmuje.

Jedyną prawowitą spadkobierczynią mężczyzny ma zostać biologiczna córka bohatera Liesl (w tej roli Mia Threapleton), czekająca z niecierpliwością na swoje śluby zakonne. I tu rodzi się problem, bo jako potencjalna dziedziczka fortuny będzie musiała zrzucić habit, zrezygnować ze swojego dotychczasowego życie i zamienić się w bezwzględną bizneswoman. Jest to kusząca perspektywa, zwłaszcza że jej ojciec przymierza się właśnie do pewnej inwestycji, która ma być dziełem jego życia. Projekt jest na tak dużą skalę, że sam nie jest w stanie tego udźwignąć i potrzebuje wspólników. A w związku z tym, że nastąpił właśnie krach na giełdzie musi osobiście wynegocjować jak najlepsze dla siebie warunki.

"Fenicki układ" to spore rozczarowanie. Co więcej, kolejne

I w tym momencie "Fenicki układ" można podzielić na dwie części. Tę ciekawszą, obrazującą relację ojca z córką, która przepuszczona przez wyobraźnię Andersona ma w sobie wiele absurdu i typowego dla reżysera poczucia humoru. Oraz tę znacznie mniej udaną, a zatem objazd wszystkich wspólników, mający na celu wprowadzić do fabuły pomniejszych bohaterów, a co za tym idzie kolejne hollywoodzkie gwiazdy. To taki klasyczny Andersonowski chwyt, który za pierwszym czy drugim razem robił wrażenie, ale teraz co najwyżej może poprawić box office czy zwiększyć zainteresowanie premierą.

Niemniej to imponujące, że tacy aktorzy jak Scarlett Johansson, Tom Hanks, Riz Ahmed czy Willem Dafoe, którzy zwykle grają pierwsze skrzypce, zgadzają się na to, by wystąpić w epizodzie, a czasem nawet jednej scenie. To bez wątpienia duży sukces amerykańskiego reżysera.

Pytanie czy to się za jakiś czas nie skończy, bo filmy twórcy "Podwodnego życia ze Stevem Zissou" stają się coraz bardziej powtarzalne. Zupełnie jakby Anderson okopał się w twierdzy, zaryglował wszystkie drzwi i był zamknięty na wszystko, co dzieje się wokół. Szkoda, zwłaszcza że kiedyś czekałem na jego produkcje z wypiekami na twarzy i były one dla mnie gwarantem dobrze spędzonego czasu. Dzisiaj niestety już tak nie jest. "Fenicki układ" to spore rozczarowanie. Co więcej, kolejne.

5/10

"Fenicki układ", reż. Wes Anderon, premiera kinowa: 6 czerwca 2025 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wes Anderson | Cannes 2025
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
OSZAR »