Grający na flipperach Jean-Luc Godard, proszący kolegę o drobne Roberto Rossellini, boksujący Jean-Paul Belmondo czy zażywająca kąpieli w fontannie Jean Seberg. Każdy, kto choć trochę liznął historii kina, wie już z grubsza, o czym w swoim nowym filmie postanowił opowiedzieć Richard Linklater. "Nouvelle Vague" to - zgodnie zresztą z tytułem - ujmujący i przezabawny list miłosny do francuskiej Nowej Fali. A zatem nurtu, który na stałe zapisał się w stutrzydziestoletniej historii X Muzy, a wielu twórców inspiruje się nim do dziś. Raptem po kilku scenach przekonujemy się też, który z tworzących wtedy reżyserów jest ulubieńcem Linklatera.
To co dla wielu, w tym mnie, będzie zaletą, inni postrzegać mogą jako wadę. Nie ma co ukrywać, że "Nouvelle Vague" to film hermetyczny, który w pełni zrozumiały będzie jedynie dla kinofilów. Dla wszystkich innych podpisy jakie pojawiają się, gdy po raz pierwszy na ekranie widzimy kolejnych bohaterów, będą tylko zbiorem przypadkowych nazwisk. Truffaut, Chabrol, Rivette, Resnais, Varda czy Rohmer.
O co tu robić wielkie halo? Właśnie o to, że grupa francuskich twórców, a wcześniej krytyków filmowych skupionych wokół pisma "Cahiers du Cinéma", zrewolucjonizowała język kina i odcisnęła swoje piętno na kolejnych pokoleniach reżyserów i reżyserek z całego świata. Myślę, że przyjęcie tej perspektywy może być powodem, dla którego film Linklatera lepiej sprawdzi się w obiegu festiwalowym niż w regularnej kinowej dystrybucji. Choć może byłaby to dobra, ciekawa, a przede wszystkim przystępna lekcja kina.
Linklater wybiera moment dla Nowej Fali szczególny, jakim są najpierw przygotowania, a później realizacja reżyserskiego debiutu Jeana-Luca Godarda - "Do utraty tchu", który okazał się przepustką do wielkiej kariery nie tylko dla jego twórcy, ale również dla wcielającego się w główną rolę Jeana-Paula Belmondo. Początkowo Godard jawi nam się jako schowany za ciemnymi okularami mocno sfrustrowany mężczyzna, który wyraźnie zazdrości sukcesów swoim kolegom, z Francoisem Truffautem na czele, i przebiera nogami, kiedy on będzie mógł wreszcie stanąć za kamerą.
To dla Linklatera punkt wyjścia do przeprowadzenia nas przez bardzo osobliwy, oparty na spontaniczności i intuicji, proces kręcenia "Do utraty tchu". Pełen fochów Jean Seberg, żartów Belmondo czy awantur z producentem, którego do szewskiej pasji doprowadza pomysł Godarda dotyczący dwugodzinnego dnia pracy.
Tym co wydaje się kluczowe dla powodzenia "Nouvelle Vague" jest fakt, że Linklater nie okopał się w pozycji akademika i nie zafundował nam kolejnego nudnego wykładu z historii kina, tylko wybrał tonację anegdotyczną. Amerykanin pokazuje, że w gruncie rzeczy robienie filmu to dobra zabawa, pełna zaskakujących niespodzianek i sytuacyjnych żartów. Bo nawet te najtrudniejsze momenty finalnie zyskują humorystyczny wymiar, pozwalając rozładować wszelkie napięcia.
Linklater opowiada w "Nouvelle Vague" o pasji i potrzebie tworzenia, co śmiało mógłby odnieść także do siebie. Bo filmy twórcy, uchodzącego za symbol amerykańskiego niezależnego kina, począwszy od "Przed wschodem słońca" przez "Boyhood" po "Blue Moon" powstały właśnie z miłości do X Muzy.
Również tym razem Linklater robi to, co umie najlepiej. Pozwala swoim bohaterom mówić. I to dużo mówić. Właśnie w dialogu kryje się, moim zdaniem, tajemnica sukcesu amerykańskiego reżysera. Kolejni bohaterowie "Nouvelle Vague" wypluwają swoje kwestie z szybkością karabinu maszynowego, a my mamy poczucie, że każde z tych zdań, napisanych przez Linklatera i Holly Gent Palmo, jest potrzebne. Choć być może Godard, zapisujący swoje pomysły na kolejne sceny na luźnych kartkach tuż przed włączeniem kamery, miałby na ten temat inne zdanie. Widzowie, którzy owacyjnie przyjęli "Nouvelle Vague" podczas canneńskiej premiery, wiedzą jednak swoje. Bo film Linklatera to naprawdę smaczne ciasteczko dla wszystkich miłośników kina.
8/10
"Nouvelle Vague", reż. Richard Linklater, Francja, USA 2025, światowa premiera: festiwal w Cannes 2025.