18 czerwca 1983 roku Sally Ride została pierwszą Amerykanką (a trzecią kobietą w świecie - po Walentynie Tierieszkowej i Swietłanie Sawickiej) w kosmosie. Film dokumentalny "Sally" w reżyserii Cristiny Costantini pokazywany jest na 22. Millenium Docs Against Gravity. Nie spodziewałam się, że po seansie "Sally" zostanę nie tyle z poczuciem poznania bohaterki, ile zderzeniem się z jej wieloletnim milczeniem.
Sally Ride - pierwsza Amerykanka w kosmosie, fizyczka, feministyczna legenda i zarazem kobieta, która całe życie walczyła, by pozostać poza światłem reflektorów - została w tym filmie przedstawiona z całą swoją złożonością, sprzecznościami i głęboko ukrytą tożsamością. Ciemnowłosa z żywymi, wiecznie mrużącymi się od śmiechu oczami.
Reżyserka Cristina Costantini - wcześniej współodpowiedzialna za udany dokument "Science Fair" o młodych geniuszach - staje przed niełatwym zadaniem: jak opowiedzieć historię kogoś, kto całe życie niemal obsesyjnie chronił swoją prywatność. Odpowiedź reżyserki jest jednocześnie ambitna i ostrożna. Film nie epatuje tanimi emocjami, ale też nie ukrywa wewnętrznych konfliktów Sally Ride, zarówno tych zawodowych, jak i osobistych. I właśnie w tym balansie tkwi siła filmu dokumentalnego.
Narracja filmu prowadzona jest chronologicznie, co ułatwia śledzenie kariery Sally - od młodzieńczych sukcesów tenisowych, studia na prestiżowym Uniwersytecie Stanforda, przez aplikację do ósmej grupy astronautów NASA (pierwszej otwartej na kobiety i osoby kolorowe), aż po późniejsze lata działalności naukowej. Nie zabrakło także bolesnych wątków rodzinnych: chłodu emocjonalnego rodziców, braku komunikacji w domu, presji, która nie pozwalała Sally mówić o sobie wprost, nawet wtedy, gdy siostra - również lesbijka - już dawno wyszła z ukrycia.
"Sally" łączy materiały archiwalne ze szkoleń i misji NASA z wywiadami - z jej najbliższą życiową osobą Tam O’Shaughnessy. To właśnie z ust Tam, a także z licznych, przejmujących rozmów z rodziną i przyjaciółmi wyłania się portret kobiety pełnej napięć: między ambicją a potrzebą prywatności, między kreowaniem wizerunku a ukrywaną tożsamością. Najbardziej przejmującym aspektem filmu jest milczenie - to, które Sally Ride konsekwentnie zachowywała przez dekady. Do tego stopnia, że dopiero po jej śmierci w 2012 roku ujawniono w nekrologu, iż przez 27 lat była w związku z kobietą. Nie dokonała coming-outu, nie walczyła otwarcie o prawa osób LGBT+ ze względu na seksizm i homofobię w środowisku kosmicznym.
Jednym z najbardziej absurdalnych momentów filmu jest scena, gdy inżynierowie NASA pytają Ride, czy 100 tamponów wystarczy jej na tygodniowy lot. Sally musiała być nie tylko naukowczynią, ale też nieformalną edukatorką i rzeczniczką kobiet w przestrzeni zdominowanej przez mężczyzn, a także tarczą, chroniącą siebie i swoje najbliższe relacje przed ciekawością mediów.
Na jednej z konferencji prasowych Sally z ironią reaguje na pytanie o plany zostania "pierwszą matką w kosmosie". Gdy dziennikarz zwraca się do niej per "Miss Ride", poprawia go: "Może pan mówić do mnie Sally albo doktor Ride - ale nie panna". Te drobne gesty, świetnie uchwycone w filmie, pokazują, że Sally nie była tylko bierną uczestniczką historii, lecz świadomie ją tworzyła - i to jeszcze z dużym dystansem.
Oczywiście można zarzucić reżyserce, że zbyt ostrożnie podchodzi do tematu - że unika konfrontacji, że nie próbuje przebić się przez barierę, którą sama Sally przez lata tak skutecznie budowała. Ale może właśnie w tej ostrożności tkwi szacunek? "Sally" nie jest filmem o tym, co główna bohaterka mogła powiedzieć, lecz o tym, co mówiła między wierszami. To film, który milczy z godnością. A potem - delikatnie, ale stanowczo - zadaje pytania o to, komu pozwalamy być autentycznym, a kogo zmuszamy do życia w cieniu.
6/10
"Sally", reż. Cristina Costantini, USA 2025, premiera: 22. edycja festiwalu Millennium Docs Against Gravity 2025.