Pierwszy "Karate Kid" z 1984 roku jest dla wielu dziełem kultowym, a pan Miyagi stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych mentorów w historii kinematografii. O ile kolejne sequele filmu były coraz bardziej bolesne, seria powróciła w glorii i chwale dzięki serialowi "Cobra Kai", który ciekawie kontynuował historię bohaterów. Po co zatem kręcić kolejny film z serii? Tego pytania raczej nie zadał sobie reżyser Jonathan Entwistle. Chociaż jego "Karate Kid: Legendy" ma kilka lepszych momentów, ostatecznie okazuje się dziełem nierównym oraz pozbawionym jasnego kierunku.
Seans rozpoczyna się sceną z "Karate Kid II" z 1986 roku, w której pan Miyagi (zmarły w 2005 roku Pat Morita) przedstawia nastoletniemu Danielowi LaRusso (Ralph Macchio) historię swojego stylu walki, łączącego karate z kung-fu. "Jedno drzewo, dwie gałęzie" - mówi swojemu wychowankowi. Lata później LaRusso powtórzy to swojemu uczniowi — Li Fongowi (Ben Wang), głównemu bohaterowi "Legend", który przybył z mamą z Chin do Nowego Jorku. Gdy bezwzględny lichwiarz zacznie upominać się o spłatę długu od ojca dziewczyny, którą chłopiec jest zauroczony, zdecyduje się on na udział w ulicznym turnieju. By pokonać powracającego mistrza (co za przypadek — wychowanka złego lichwiarza), Li będzie potrzebował nie jednego, a dwóch nauczycieli. Obok LaRusso będzie to powracający z filmu z 2010 roku pan Han (Jackie Chan), wujek głównego bohatera. Dwie gałęzie, dwa style, a w środku zagubiony nastolatek, który musi z nich wziąć to, co najlepsze.
Idąc tym tropem, mógłbym powiedzieć, że film Jonathana Entwistle'a ma nie dwie, a kilka gałęzi, na których chce osiąść. Wśród nich jest sprawdzona formuła narracji sportowej (z obowiązkowymi sekwencjami montażami z treningów), nostalgia za uwielbianą serią, dobrze obsadzeni bohaterowie i relacje między nimi oraz nieśmiertelna charyzma Chana. Niestety, twórcy podcinają niemal każdą z nich. "Karate Kid: Legendy" trwa niewiele ponad półtorej godziny, a ma w sobie pomysły na kilka fabuł. Żaden z nich nie zostaje ciekawie rozwinięty. Tyle możliwości, a w finale na wierzch zawsze wychodzi sztampa.
Po przybyciu do Nowego Jorku Li zaprzyjaźnia się z Mią (Sadie Stanley), która pracuje w pizzerii swojego ojca Victora (Joshua Jackson). Ten, jako dawny pięściarz, postanawia zdobyć pieniądze na spłatę lichwiarza w walce. Lata jednak już nie te. Ubyło mu zręczności, za to przybyło masy. Gdy Victor odkrywa, że Li ma smykałkę do sztuk walki, prosi go o nauki. Dostajemy odwrócenie schematu — tym razem to nastolatek jest mistrzem dla dorosłego. Dostarcza nam to kilku zabawnych scenek, podbijanych dobrym zgraniem Wanga z Jacksonem. Niestety, twórcy decydują się ukrócić ten wątek — bo wszyscy wiemy, że to Li musi w końcu wziąć udział w turnieju.
Właściwy film zaczyna się więc dopiero w połowie seansu. To pęknięcie w narracji jest bardzo odczuwalne. Tym bardziej że LaRusso dopiero wtedy dołącza do historii. I ma się wrażenie, że został dopchany tam na siłę. Han jest w niej od początku, ma relację z naszym bohaterem, jest częścią jego życia. Dawny Karate Kid, teraz starszy, niż jego mistrz w pierwszym filmie, zostaje dokooptowany tutaj pod byle pretekstem. I ja rozumiem, że nostalgia, że fajnie znów zobaczyć bohatera na dużym ekranie (na małym mogliśmy go oglądać we wspomnianym "Cobra Kai"). Niemniej, jego pojawienie się zaburza wszystko. Bo zamiast skupiać się na Li, nagle dostajemy komediową rywalizację LaRusso z Hanem o to, czyj styl jest najlepszy. Jest tutaj kilka niezłych żartów, ale ostatecznie rzutują one negatywnie na dzieło jako całość. Macchio wypada fajnie z Chanem, ale z Wangiem brakuje mu energii i chemii. Klasyczny bohater odwraca uwagę od prawdziwego protagonisty.
Poza tym dostajemy bardzo dużo sztampy. Stereotypowy jest główny przeciwniki Li, niepanujący nad agresją i z wiecznym grymasem obrażonego dziecka na twarzy. Podobnie z wątkiem traumy głównego bohatera — jeśli chcecie znów zobaczyć smutną retrospekcję z rozpaczliwym "NIE!" krzyczanym w zwolnionym tempie, "Karate Kid: Legendy" to wasz film. Ograna do znudzenia jest relacja Li z jego matką, która prosi go, by skończył ze sztukami walki, ale wiadomo, że w finale to ona będzie mu najgłośniej kibicowała.
Oczywiście, korzystanie z klisz nie jest niczym złym. Jednak gdy są one tak zużyte, trzeba potrafić je ograć. A Entwistle tutaj zawodzi. Większość narracyjnych zabiegów i decyzji scenariuszowych wywołuje przewracanie oczami, a nie przyjemny uśmiech. Dobrze wypadają montaże treningowe oraz relacje niektórych bohaterów. Ginie to jednak w filmie, który robi wszystko — czasem dobrze, czasem źle, ale zamiast skupić się na tym, co wychodzi, ciągle próbuje swych sił w każdej dziedzinie. Wydaje mi się, że w "Legendach" kryje się dobry film. Gdyby tylko ktoś doszlifował scenariusz.
5/10
"Karate Kid: Legendy" (Karate Kid: Legends), reż. Jonathan Entwistle, USA 2025, dystrybucja: United International Pictures, premiera kinowa: 30 maja 2025 roku