"Avengers" klasy B? A może odpowiedź Marvela na "Legion samobójców"? Jak zwał, tak zwał. Ważniejsze jest jednak, czy dostaliśmy filmową rozrywkę na znośnym poziomie — a Marvel miał w ostatnim czasie problemy z dostarczaniem takowej, chociaż kiedyś był jej gwarantem. Uspokajam — jest dobrze, czasem nawet bardzo dobrze, chociaż nie bez wad. Niemniej, nie pamiętam, kiedy ostatnim razem tak dobrze bawiłem się na filmie Marvela.
Prawdę mówiąc, nie jestem nawet zaskoczony, że film mi się podobał. W przeciwieństwie do wcześniejszego "Kapitana Ameryki: Nowego wspaniałego świata" i nadchodzących "Avengers: Doomsday", byłem spokojny o "Thunderbolts*". Niestety, Marvel przyzwyczaił nas w ostatnich czasach do pozbawionych duszy produkcyjniaków, naprędce składanych na planie zdjęciowych, a potem doprawianych dokrętkami, nierzadko zupełnie zmieniającymi pierwotny wydźwięk filmu. Tak wypadł debiut Sama Wilsona w roli Kapitana Ameryki, tak zapowiadają się nadchodzące przygody Avengers, którzy wchodzą na plan bez gotowego scenariusza.
Tymczasem podczas realizacji "Thunderbolts*" nie było słychać o produkcyjnym bałaganie, dodawaniu nowych scen i postaci. Jakby nie trzeba było tutaj za wiele poprawić. Jasne, film ma swoje bolączki. Równoważy je jednak ogromne serducho dla występujących w nim postaci. Tym samym dzieło Jake'a Schreiera przypomina, dlaczego Kinowe Uniwersum Marvela (MCU) stało się swego czasu największą i najpopularniejszą filmową franczyzą na świecie.
Fabuła wydaje się prosta. Oto grupa antybohaterów i złoczyńców, znanych z poprzednich filmów i seriali Marvela, wpada do jednego pomieszczenia — każdy dostał zlecenie na innego z grupy. Po krótkiej bitwie wszyscy zdają sobie sprawę, że zostali wystawieni. Decydują się na kruchy sojusz, by pięknie podziękować osobie, która chciała się ich pozbyć. Z pola walki schodzą więc z nieodpartą chęcią rozwalenia komuś łba. I z Bobem (Lewis Pullman), który napatoczył im się pod nogi. Kim jest Bob? On sam nie wie. Po prostu się tutaj obudził.
Zbieranina bohaterów "Thunderbolts*" podkreśla, jakim bajzlem okazało się Kinowe Uniwersum Marvela w ostatnich latach. Yelena Belova (Florence Pugh), nowa Czarna Wdowa, ostatni raz była na ekranie w 2021 roku w serialu "Hawkeye". John Walker (Wyatt Russell), teraz U.S Agent, a przez krotki czas drugi Kapitan Ameryka, był nieobecny w uniwersum od czasu miniserialu "Falcon i Zimowy Żołnierz" (2021). Alexei Shostakov (David Harbour), radziecki superżołnierz, i Taskmaster (Olga Kurylenko) nie występowali od swojego debiutu w "Czarnej Wdowie" (2021). Absolutną rekordzistką jest Ava Starr/Ghost (Hannah John-Kamen), dla której to powrót po siedmiu latach po "Ant-Manie i Osie". Nawet Bucky (Sebastian Stan), obecny w uniwersum niemal od jego początku, od czasu "Falcona i Zimowego żołnierza" mignął na chwilę w ostatnim "Kapitanie Ameryce". Zaraz wrócę zresztą do tej sceny.
Szkoda, że przez tyle lat te wszystkie postaci były pozostawione w filmowym niebycie, a zamiast tego Marvel zapowiadał nowe — i często kończył na tych zajawkach. Czy ktoś liczy jeszcze, że kiedykolwiek zobaczymy Starfoxa (Harry Styles), Herculesa (Brett Goldstein) lub Blade'a (Mahershala Ali)? Ja szczerze wątpię. Jakby stojący za MCU producent Kevin Feige zapomniał, że sukces franczyzy wynikał nie z jego nieskończonego poszerzania, a relacji między bohaterami. Dlatego scena między Buckym i Samem Wilsonem w "Kapitanie Ameryce: Nowym wspaniałym świecie" działała tak dobrze. Nagle była tam jakaś relacja, prawdziwe emocje. Tego wszystkiego nie brakuje w "Thunderbolts*".
Dobór postaci jest nieprzypadkowy. Wszystkie mają swoje traumy, wnikające z błędów przeszłości lub krzywdy, jaką doznali w czasie szkoleń i eksperymentów. Czasem podane są one w żartobliwy sposób. Szczególnie rozbawił mnie Shostakov oglądający ze wzruszeniem swoje dawne występy na wideo. Jednak w większości wypadków odchodzą one od komediowego tonu, właściwego dla MCU. Na pierwszy plan wychodzi tutaj Yelena, przeżywająca nie tylko swoje czyny jako bezwolnej Czarnej Wdowy, ale też pustkę po śmierci przybranej siostry. Co zaskakujące, bardzo dobrze rozumie się dzięki temu z Bobem, z pozoru sympatycznym, acz niezdarnym, w rzeczywistości żyjącym wyłącznie swoimi porażkami i traumami.
Wcielający się w niego Pullman jest zresztą odkryciem "Thunderbolts*". Dawno nie było w MCU nowej postaci, która w krótkim czasie pokazała tyle swoich twarzy. Bob jest raz uroczo nieporadny, by zaraz stać się niezręcznym, a chwilę później niepokojącym. Przez większość czasu infantylny i wycofany, wraz z rozwojem akcji coraz częściej daje znać, jak wiele czai się za jego zagubionymi oczami.
Z kolei Pugh w trzech produkcjach MCU wykreowała o wiele ciekawszą postać od poprzedniej Czarnej Wdowy, granej przez Scarlett Johansson. Yelena ma w sobie o więcej niejednoznaczności, humoru, emocji. O bolączkach Natashy Romanoff byliśmy często informowani wprost. Yelena tymczasem ani przez chwilę nie daje nam zapomnieć, jak dużo ma za sobą. Nawet gdy stara się uspokoić Boba, ma się wrażenie, że tak naprawdę mówi do siebie.
Dwie główne postaci zabierają czas pozostałym. Na szczęście Stan gra Bucky'ego tak długo, że nie potrzebuje wiele, by go sprzedać. Także Harbour świetnie sprawdza się jako postać komiczna z tragiczną rysą. Z mniej znanych bohaterów najlepiej wypada Walker jako bucowaty odpowiednik Kapitana Ameryki. Jego wejście, w którym kwestionuje decyzje wszystkich, ślepo wierząc pracodawcy, to kwintesencja tej postaci. Najsłabiej z ekipy prezentuje się Ghost — ani jej moce nie zostają ciekawie wykorzystane, ani jej wewnętrzna przemiana nie jest specjalnie wiarygodna. Byłoby miło, gdybyśmy mogli poznać ją nieco lepiej. To jej serce w tej drużynie zdaje się bić najsłabiej.
"Thunderbolts*" wyróżniają się także realizacją. W końcu mamy czytelne walki, w których ktoś posiedział nieco dłużej nad choreografią. To nie jest "John Wick", ale też daleko tutaj do wygenerowanych w komputerze lalek — z jednym wyjątkiem, bo efekty specjalne muszą kiedyś wejść. Szkoda także, że całość znów jest utrzymana w kolorze gruzu. Gdy w pewnym momencie kolor znika ze świata przedstawionego, niespecjalnie widać różnicę.
Scenariusz wypada zadziwiająco sprawnie, przede wszystkim na początku przy szybkim zawiązaniu akcji. Czasem bywa jednak za bardzo życzeniowy. Ile razy w "Thunderbolts*" dana postać pojawia się przypadkiem akurat w tym miejscu, w którym powinna, by akcja ruszyła do przodu? Uwierzcie mi, wiele. Jest jeszcze Mel, sekretarka głównej antagonistki, służąca jako wytrych scenariuszowy — jeśli coś nie może iść dalej, pojawia się ona i działa, tak by fabuła drgnęła. Nieco to leniwe.
Nie zmienia to jednak faktu, że "Thunderbolts*" ogląda się bardzo przyjemnie i z ciągłym zaangażowaniem. Miejscami gorsze efekty i scenariopisarskie uproszczenia nie znaczą wiele, gdy bohaterów po prostu fajnie się ogląda. Między większością z nich jest świetna chemia, a ich wzajemne docinki i przekomarzania przyjmuje się z uśmiechem. Zamiast historii o alternatywnych wymiarach rodem z ostatnich części "Doktora Strange'a" i "Spider-Mana" dostaliśmy fabułę o bandzie wykolejeńców, która odkrywa, że w drużynie siła. Powtórka ze "Strażników Galaktyki"? Jak najbardziej, ale wciąż działa.
Na koniec podzielę się obserwacją z sali kinowej. Ostatni raz widziałem, by publiczność była tak zaangażowana w opowieść Marvela, na "Strażnikach Galaktyki, vol. 3". Nawet przy "Deadpoolu & Wolverinie", który przecież zarobił połowę pieniędzy świata, nie wszystkie z licznych meta-dowcipów trafiały, a część z nich wywoływała najwyżej wzruszenie ramion. Tutaj czułem się, jak w czasie seansów lepszych filmów drugiej i trzeciej fazy MCU, gdy przez dwie godziny wszyscy na sali kinowej żyli losami przedstawionych bohaterów. W końcu dostaliśmy też dobrą scenę po napisach, która tylko wzmaga apetyt przed kolejnymi filmami. Nie spodziewam się wiele dobrego po "Avengers: Doomsday", ale chętnie się zaskoczę. Niech przygody "Thunderbolts*" nie będą łabędzim śpiewem komiksowego uniwersum, a jego powrotem do lepszych czasów.
7/10
"Thunderbolts", reż. Jake Schreier, USA 2025, dystrybucja: Disney, premiera kinowa: 1 maja 2025 roku